to już było omawiane nieraz tu i tam: wielu ludzi myśli, że jak będą w związku, to będzie dobrze... w końcu wkręcają się w pierwszy lepszy związek z byle kim... ale po pewnym czasie okazuje się, że nie jest dobrze... do niektórych czasem dociera, że to wcale nie chodzi, aby być w związku, tylko żeby było dobrze... tak jednak, czy owak całe mnóstwo nieboraczyń i nieboraków siedzą po uszy w kanale i nie wiedzą, co z tym zrobić... to wszystko wynika z tego, że ich nie interesowało bycie z konkretną osobą, tylko bycie w związku - to jest ich prawdy, aczkolwiek chory priorytet... ... skaczących małży przegrzebków w Bałtyku nigdy nie było, może i dobrze, bo ja małźy nie jadam, dobrą formę w sprawach zasadniczych ogarniam sobie inaczej, niż jedzeniem jakiegoś paskudztwa... ciekawe, czy na okoliczność zmian klimatycznych przegrzebki pojawią się w Bałtyku?... w tym syfiastym bajorze?... c'mon... p.jzns :)
Moim zdaniem ludzką rzeczą jest upadać, ale szatańską - trwać w upadku. Tutaj oczywiście upadkiem jest kijowe małżeństwo lub związek "niezalegalizowany". Ja też upadłam, tylko w miarę szybko się podniosłam. Pomałżeński partner był cudowny, chodzący ideał, archanioł boży Gabryjel i nie spodziewałam się ciosu, poleciałam na dechy jak ścięte drzewo. I dotąd się nie pozbierałam, zawdzięczam mu deprechę jak stąd do Jarocina.
nigdy nie pojmowałem interpretowania statystyk rozwodów/rozstań jako "złych" wydarzeń, niczym pożarów, czy powodzi... rozwody są jak najbardziej okay, rozwód to po prostu zakończenie kiepskiej sytuacji, w którą mieliśmy pecha się wkręcić... pecha, bo raczej nikt, poza jakimś patologicznym sytuacjami, nie wchodzi w związek po to, żeby się męczyć tkwiąc w jakimś kalabraku... ale pechy się zdarzają, tylko idioci nie wierzą w istnienie przypadków, nawet czarownice nie są w stanie ich przewidzieć i wtedy trzeba ratować dupsko, a nie nadstawiać na dalsze kopniaki... czy ja mam się martwić, gdy ktoś z bliskich się rozszedł, rozstał, rozwiódł?... ja się cieszę, że wylazł z kanału... a najgorsze jest ratowanie związku na chama... to tak, jakby kazać topiącej się osobie siedzieć w wodzie i trzymać głowę pod tą wodą... obecna mentalność społeczna jest chora, jeśli stawia związek ponad osobę... a przecież związek jest jak krzesło, to ono nam ma służyć, a nie my krzesłu... jeśli jest niewygodne i nie daje się naprawić, to wstajemy i albo siadamy na innym, albo w ogóle już nie siadamy, jeśli tak nam wygodniej... oczywiście są ludzie, którzy własny rozwód, rozstanie, rozejście się odchorowują, czasem nawet mocno... ale co oni tak naprawdę odchorowują?... przecież nie sam rozwód, tylko rozczarowanie tym, co się działo jeszcze przed rozwodem... bo przecież nie tak miało być... odchorowują też wysiłek wychodzenia z chorego związku... ale to już jest osobna sprawa jak oni się leczą, jak im to idzie... jednak to nie sam rozwód jest przyczyną ich złego samopoczucia... pomyślmy jakby się koszmarnie czuli, gdyby się nie rozeszli i dalej siedzieli w szambie po uszy...
Oczywiście! Gdy ja się rozwodziłam (z mojego powództwa), czułam, jakby pękał olbrzymi, bolesny wrzód i wylewał się z niego cały ten syf. Ulga nieprzeciętna. Po wszystkim byłam przeszczęśliwa. To była najlepsza decyzja w moim życiu. Nie żałowałam ani przez 10 sekund. Przywróciła mi wolność, spokój i godność (byłam ofiarą przemocy psychicznej). W tym samym czasie żyła w przemocowym małżeństwie moja przyjaciółka. We trzy pracowałyśmy nad nią latami, żeby uwolniła siebie i dzieci, zwłaszcza dzieci, które przeżywały piekło. Nie masz pojęcia, jak się broniła. Bo "co ludzie na wsi u mamy powiedzą", bo "przecież ślubowałam przed ołtarzem", bo "dzieci muszą mieć ojca". Po latach skończyło się wreszcie rozwodem, długa historia zresztą, w każdym razie potem mówiła o sobie, że była głupia i mogła zrobić to kilka lat wcześniej. Przedłużyła mękę sobie i trójce dzieci.
Przykleiłam dwa nierówno obdarte kawałki stron z jakiejś angielskiej książki mającej iść na emeryturę. Następnie rozdzieliłam włos na czworo, czyli taką papierową serwetkę porozdzielałam warstwami i nakleiłam samą cieniutką wierzchnią. Ot i cała tajemnica 🙃
Co do przeslania pierwszego: wszystko mozna obrobic, uszlachetnic, nawet wybranka. Jesli nie w rzeczywistosci to w marzeniach. Co za wstretna baba, ktora druga ocenia, i druga sama siebie biczuje. Dobrze, ze postacie nie z tego wieku. :))) Kartki dajace powod do przemyslen cchocby krotkich.
to już było omawiane nieraz tu i tam:
OdpowiedzUsuńwielu ludzi myśli, że jak będą w związku, to będzie dobrze... w końcu wkręcają się w pierwszy lepszy związek z byle kim... ale po pewnym czasie okazuje się, że nie jest dobrze... do niektórych czasem dociera, że to wcale nie chodzi, aby być w związku, tylko żeby było dobrze... tak jednak, czy owak całe mnóstwo nieboraczyń i nieboraków siedzą po uszy w kanale i nie wiedzą, co z tym zrobić... to wszystko wynika z tego, że ich nie interesowało bycie z konkretną osobą, tylko bycie w związku - to jest ich prawdy, aczkolwiek chory priorytet...
...
skaczących małży przegrzebków w Bałtyku nigdy nie było, może i dobrze, bo ja małźy nie jadam, dobrą formę w sprawach zasadniczych ogarniam sobie inaczej, niż jedzeniem jakiegoś paskudztwa... ciekawe, czy na okoliczność zmian klimatycznych przegrzebki pojawią się w Bałtyku?... w tym syfiastym bajorze?... c'mon...
p.jzns :)
*/nie "prawdy" tylko "prawdziwy" ma być...
UsuńMoim zdaniem ludzką rzeczą jest upadać, ale szatańską - trwać w upadku. Tutaj oczywiście upadkiem jest kijowe małżeństwo lub związek "niezalegalizowany". Ja też upadłam, tylko w miarę szybko się podniosłam. Pomałżeński partner był cudowny, chodzący ideał, archanioł boży Gabryjel i nie spodziewałam się ciosu, poleciałam na dechy jak ścięte drzewo. I dotąd się nie pozbierałam, zawdzięczam mu deprechę jak stąd do Jarocina.
Usuńnigdy nie pojmowałem interpretowania statystyk rozwodów/rozstań jako "złych" wydarzeń, niczym pożarów, czy powodzi... rozwody są jak najbardziej okay, rozwód to po prostu zakończenie kiepskiej sytuacji, w którą mieliśmy pecha się wkręcić... pecha, bo raczej nikt, poza jakimś patologicznym sytuacjami, nie wchodzi w związek po to, żeby się męczyć tkwiąc w jakimś kalabraku... ale pechy się zdarzają, tylko idioci nie wierzą w istnienie przypadków, nawet czarownice nie są w stanie ich przewidzieć i wtedy trzeba ratować dupsko, a nie nadstawiać na dalsze kopniaki... czy ja mam się martwić, gdy ktoś z bliskich się rozszedł, rozstał, rozwiódł?... ja się cieszę, że wylazł z kanału... a najgorsze jest ratowanie związku na chama... to tak, jakby kazać topiącej się osobie siedzieć w wodzie i trzymać głowę pod tą wodą... obecna mentalność społeczna jest chora, jeśli stawia związek ponad osobę... a przecież związek jest jak krzesło, to ono nam ma służyć, a nie my krzesłu... jeśli jest niewygodne i nie daje się naprawić, to wstajemy i albo siadamy na innym, albo w ogóle już nie siadamy, jeśli tak nam wygodniej...
Usuńoczywiście są ludzie, którzy własny rozwód, rozstanie, rozejście się odchorowują, czasem nawet mocno... ale co oni tak naprawdę odchorowują?... przecież nie sam rozwód, tylko rozczarowanie tym, co się działo jeszcze przed rozwodem... bo przecież nie tak miało być... odchorowują też wysiłek wychodzenia z chorego związku... ale to już jest osobna sprawa jak oni się leczą, jak im to idzie... jednak to nie sam rozwód jest przyczyną ich złego samopoczucia... pomyślmy jakby się koszmarnie czuli, gdyby się nie rozeszli i dalej siedzieli w szambie po uszy...
Oczywiście! Gdy ja się rozwodziłam (z mojego powództwa), czułam, jakby pękał olbrzymi, bolesny wrzód i wylewał się z niego cały ten syf. Ulga nieprzeciętna. Po wszystkim byłam przeszczęśliwa. To była najlepsza decyzja w moim życiu. Nie żałowałam ani przez 10 sekund. Przywróciła mi wolność, spokój i godność (byłam ofiarą przemocy psychicznej). W tym samym czasie żyła w przemocowym małżeństwie moja przyjaciółka. We trzy pracowałyśmy nad nią latami, żeby uwolniła siebie i dzieci, zwłaszcza dzieci, które przeżywały piekło. Nie masz pojęcia, jak się broniła. Bo "co ludzie na wsi u mamy powiedzą", bo "przecież ślubowałam przed ołtarzem", bo "dzieci muszą mieć ojca". Po latach skończyło się wreszcie rozwodem, długa historia zresztą, w każdym razie potem mówiła o sobie, że była głupia i mogła zrobić to kilka lat wcześniej. Przedłużyła mękę sobie i trójce dzieci.
UsuńRewelacja, a jak robisz tło takie, jak na pierwszym?
OdpowiedzUsuńPrzykleiłam dwa nierówno obdarte kawałki stron z jakiejś angielskiej książki mającej iść na emeryturę. Następnie rozdzieliłam włos na czworo, czyli taką papierową serwetkę porozdzielałam warstwami i nakleiłam samą cieniutką wierzchnią. Ot i cała tajemnica 🙃
UsuńSerwetkę też trochę obdarłam, zwłaszcza na górze.
UsuńO, dzięki! dla mnie to cenne uwagi...
UsuńEksperymentuj, próbuj, baw się 😊
UsuńCzym przyklejasz? Warstwami kleju czy podkladasz folie i na goraco?
UsuńCo Ty? Smaruję od spodu klejem, zwykłym, do papieru i przyklejam.
UsuńCo do przeslania pierwszego: wszystko mozna obrobic, uszlachetnic, nawet wybranka. Jesli nie w rzeczywistosci to w marzeniach. Co za wstretna baba, ktora druga ocenia, i druga sama siebie biczuje. Dobrze, ze postacie nie z tego wieku. :)))
OdpowiedzUsuńKartki dajace powod do przemyslen cchocby krotkich.
E tam. To raczej rodzaj czarnego humoru.
UsuńTo nawet czarny, bardzo czarny czarny humor.
UsuńAle humor! Śmiałyśmy się z tego z przyjaciółką do wypęku.
Usuń